W czerwcu byłam służbowo w Szczawnicy. Po powrocie opowiadałam Młodszemu o pięknie krajobrazów, spływie Dunajcem.. pokazywałam zdjęcia.. i obiecałam, że pojedziemy tam razem.. jeszcze w te wakacje... Nie mógł się doczekać..
Zginął kilka dni przed planowanym wyjazdem.. Nie zdążyłam dotrzymać słowa.. a później przysięgałam na otwartą trumną, że jeszcze pójdziemy razem w te góry.. w którymś życiu, na którymś świecie.. pójdziemy..
Przyśnił mi się tydzień później. Chodziliśmy po Parku Pienińskim, po najwyższych szczytach, z Trzech Koron patrzyliśmy z góry na wijący się Dunajec.. To było tak realistyczne, że niemal czułam zapach lasu i wilgoć powietrza. Nie widziałam go, ale wiedziałam, że tam jest, słyszałam głos, czułam miękkość włosów i ciepło dłoni.. Po raz pierwszy i jak dotąd jedyny od jego śmierci obudziłam się dziwnie lekka.. z jakimś niewytłumaczalnym poczuciem jego bliskości.
Ktoś powiedział - a może to wcale nie był sen ?
I tak właśnie to czuję.. ścieżki, po których chodziłam z moim synem pamiętam lepiej, niż te, które widziałam w rzeczywistości. To była nasza wyprawa.. chociaż to nie ja , a on mnie na nią zabrał..
Jak dotąd, więcej mi się nie przyśnił, choć czekam całą sobą.
Może nie ma czasu ?
Ma tyle nowych miejsc do zwiedzenia.. kiedyś mnie po nich oprowadzi..
ale dziś jest tylko ból nie do wypowiedzenia..